wtorek, 8 października 2024

Eugeniusz Wrochna

Nie mogę się pozbierać po tym jak otrzymałem wiadomość, że w wieku 98 lat zmarł Eugeniusz Wrochna, komandor Marynarki Wojennej, plutonowy Armii Krajowej ps. Jaskółka. To jeden z najwspanialszych ludzi jakich miałem zaszczyt poznać w swoim życiu. Dżentelmen, bohater, człowiek niezwykły pod każdym względem. 

Nie zmieszczę tu wszystkiego co chciałbym o Nim napisać, ale choć garść wspomnień muszę tu przelać na ekran. Eugeniusz Wrochna urodził się 13 maja 1926 roku w Grzmucinie koło Radomia. W czasie okupacji jako 17-latka wysłano go do niemieckiego obozu pracy w Trablicach, skąd uciekł i wstąpił do partyzantki. Służył pod rozkazami kapitana Stefana Bembińskiego ps. Harnaś (późniejszego senatora w latach 1989-1991) biorąc udział w akcjach bojowych przeciwko armii niemieckiej. Po rozwiązaniu Armii Krajowej pozostał w kontakcie z towarzyszami broni i latem 1945 roku ponownie chwycił za karabin, by w nocy z 4 na 5 sierpnia wziąć udział w słynnym rozbiciu więzienia w Kielcach. Uwolniono wtedy 354 osoby przetrzymywane przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa. Wydarzenie to upamiętnione jest tabliczką na Grobie Nieznanego Żołnierza. Za tę akcje Eugeniusz Wrochna został awansowany o jeden stopień wojskowy i otrzymał Krzyż Walecznych... który fizycznie odebrał dopiero po dekadach od dowódcy zgrupowania, majora Antoniego Hedy ps. Szary (wówczas już generała). Na tym nie koniec, bo prześladowania byłych żołnierzy AK trwały w najlepsze. Dlatego 9 IX 1945 roku bierze udział w dowodzonej przez Harnasia akcji rozbicia więzienia w Radomiu. Po półgodzinnej walce udało się uwolnić 292 więźniów. Była to ostatnia walka Eugeniusza Wrochny, po której oddział rozwiązano i wrócił do domu. Spokojem nie cieszył się długo bo przed świętami Bożego Narodzenia został aresztowany pod zarzutem posiadani broni (prawdopodobnie na skutek donosu). Fizycznie broni wtedy już od trzech miesięcy nie miał, ale nie pytano go o to czy miał, ani o to czy należał do partyzantki. Zresztą od drugiego dnia po aresztowaniu przeważnie o nic już nie pytano tylko bito do nieprzytomności. Nie złamał się. Może dlatego zdarzył się cud i po którymś "przesłuchaniu", gdy wleczono go korytarzem, w otwierających się drzwiach jednego z gabinetów ujrzał twarz kolegi ze szkolnej ławy... z którym kiedyś razem służyli do Mszy Św. i chodzili na wiejskie zabawy. Problem w tym, że ów kolega ubrany był mundur oficera Urzędu Bezpieczeństwa. Mimo że teraz byli ludźmi z dwóch różnych światów poznał Eugeniusza i ku zaskoczeniu trzymających go oprawców odezwał się do niego: "Gieniu, co ty tutaj robisz?". Obolały kolega odparł: "Franiu, a co TY TUTAJ robisz?" z charakterystycznym akcentem na TY i TUTAJ, po którym zapadła cisza. Franiu nie odezwał się słowem. Czy mu było wstyd, czy miał w sobie resztki godności, ale być może przyczynił się do tego, że przestano go bić i trzy tygodnie później Eugeniusz Wrochna wyszedł na wolność. Nigdy więcej się nie spotkali. Na pewno pomogło to, że się nie przyznał do niczego, ale jak sam później wspominał... gdyby został tam dłużej to albo by się złamał, albo by go zatłukli na śmierć. To wydarzenie jeszcze miało wrócić i w niedalekiej przyszłości ponownie stać się przedmiotem obawy o własne życie. Powrót do domu znów splótł się ze strachem, bo komunistyczne represje w rejonie kielecko-radomskim trwały w najlepsze, ale wkrótce przyszło wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Po jego otrzymaniu po raz ostatni skontaktował się z byłym dowódcą z prośbą o radę co ma robić. Czy uciekać za granicę? Otrzymał radę by iść do wojska i przeczekać najgorsze, nie kontaktować się z nikim z oddziału. Tak zrobił. Trafił do artylerii przeciwpancernej, a że był inteligentny, zdolny i pracowity to szybko zdobył uznanie u dowódcy kompanii. Wojsko okazało się wybawieniem. To były czasy, gdy jeszcze służyła w nim część kadry z czasów przedwojennych, a nawet wyjścia do kościoła w niedzielę nie były zabronione. Można powiedzieć, że niczym młody Solomon Perel z filmu "Europa, Europa" ukrył się tam gdzie najciemniej, czyli pod latarnią. Awansował na dowódcę działonu armaty ZiS-3 i osiągał wraz z podwładnymi doskonałe wyniki na poligonie. Dowódcy wielokrotnie proponowali mu by poszedł do szkoły oficerskiej, ale zawsze grzecznie ich zbywał wymijającymi odpowiedziami. Dopiero gdy kończył się czas służby zasadniczej, a ojciec Eugeniusza pisał, że w rodzinnych stronach aresztowania dalej są na porządku dziennym... uznał, że nie wraca i wstąpił do szkoły oficerskiej w Poznaniu, którą ukończył z wyróżnieniem. Został oficerem logistyki w specjalności eksploatacji materiałów pędnych i smarów. Jako prymus trafił do służby w stolicy i tam ponownie prześwietliła go Informacja Wojskowa. Wezwano go w nocy na przesłuchanie i rozpytywano o aresztowanie sprzed lat. Na szczęście oficer go przesłuchujący nie dotarł do żadnych informacji o przynależności do AK i skończyło się na kilkunastu minutach dłużących się niczym wieczność. Z radości, że nie został odkryty Eugeniusz wrócił te kilka kilometrów do domu piechotą. Ostatecznie losy... a w zasadzie miłość... sprawiła, że w 1955 roku przeniósł się do Gdyni. Tu ożenił się z Heleną, z którą szczęśliwie przeżyli razem ponad 60 lat, aż do Jej śmierci. Resztę służby spędził w logistyce. Tworzył i został pierwszym dowódcą Bazy Materiałowej MW w Dębogórzu. Unikał zmiany stanowiska, wykręcił się wielokrotnie od studiów w Moskwie, robił wszystko by WSI nie zainteresowały się im ponownie. Dzięki temu pozostał w dębogórskiej jednostce aż do końca swojej służby w 1988 roku. Rok później zobaczył w telewizji swojego dowódcę, Harnasia. Skoro publicznie pokazywano żołnierza AK, wcześniej skazanego na karę śmierci to wtedy po raz pierwszy życiu poczuł, że nie musi już żyć w strachu. Wtedy... jego żona i dzieci dowiedziały się o jego przeszłości. Nie chciał na nich nakładać brzemienia tajemnicy, nosił je sam przez blisko 45 lat. Część kolegów z wojska, gdy dowiedziała się, że był żołnierzem AK gratulowała mu, że przez tyle lat nie dał się złapać, ale część przestała się do niego odzywać. Ich wybór. Eugeniusz Wrochna całe życie był uczciwym człowiekiem i nigdy nie słyszałem by czegokolwiek żałował, a już tym bardziej by miał jakikolwiek powód do wstydu. Na emeryturze zajął się działalności społeczną. Założył gdyńskie koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej i przez dwie dekady był jego prezesem. Uwielbiał kontakt z młodzieżą i często opowiadał o historii, nie tylko w Szkole Podstawowej nr 26 im. Żołnierzy Armii Krajowej w Gdyni, z która był szczególnie związany. Za swoje zasługi dla społeczności lokalnej w 2010 roku został uhonorowany medalem im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. 

Jego śmierć zamyka pewną erę, bowiem najprawdopodobniej nie żyje już nikt spośród tych co tej pamiętnej nocy 4-5 sierpnia 1945 roku uwalniali swoich towarzyszy z kieleckiego więzienia. Na marginesie... kilkanaście lat temu, podczas pobytu w Londynie, zupełnie przypadkiem spotkali się dwaj ludzie... uwalniany i ten co uwalniał. Mówią, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem... 

Muszę, naprawdę muszę tu też napisać pewną bardzo gorzką refleksję. Po rozpadzie Układu Warszawskiego i transformacji ustrojowej przeżył w wolnej, suwerennej Polsce 35 lat i... nigdy, nikt z władz centralnych cywilnych czy wojskowych... nie podziękował mu za to, że z bronią w ręku walczył za Ojczyznę. Owszem, cieszył się uznaniem i szacunkiem w społecznościach lokalnych, ale zwierzchnictwo Sił Zbrojnych RP pozwoliło mu odejść bez jednego małego "dziękujemy". O niektórych bohaterach się nie pamięta :(.
Eugeniusz Wrochna nigdy nie upominał się o zaszczyty, bo to co robił w życiu nie było podyktowane pragnieniem poklasku, a dewizą "Bóg, Honor, Ojczyzna". Jak sam wielokrotnie mówił, miał długie i szczęśliwe życie.

Mam jeszcze ogromną prośbę. Jeśli ktoś dobrnął do tego momentu, a jest chrześcijaninem to jeśli może, niech odmówi dowolną modlitwę w intencji zmarłego, którego doczesne szczątki spoczną obok ukochanej Heleny w najbliższy piątek na witomińskim cmentarzu.